Skip to content
30 mar / Wojtek

Cory Henry – „Church” [RECENZJA]

Artysta, który „żadnej pracy się nie boi”. Mówię oczywiście o tej muzycznej, bo jest jej sporo – członek świetnych zespołów Snarky Pauppy i Vulfpack, ostatnio aktywny głównie solowo w 7 albumach studyjnych. Teraz Cory Henry zaprasza nas do kościoła. I to dosłownie, bo to co słyszymy, to muzyka, na której wychował się artysta, a okładka albumu jest znakomitym potwierdzeniem.

90 minut muzyki, może trochę za dużo, ale taka dawka wspólnego muzykowania z dużą grupą wykonawców pozwala nam całkowicie zatopić się w tym świecie. Bo właśnie na gościach ten album się opiera, że wymienię trzech wspaniałych gitarzystów: Roberta Randolpha, Erica Galesa i Jairusa Mozee. Jednak najważniejsi są tutaj wokaliści, bo to oni świadczą o sile tego rodzaju muzyki. Ooprócz znanych wokalistów gospel (Kiera Sheard i Raphael Saadiq) zaproszeni zostali uznani w środowisku artyści, którzy również są pastorami: Kim Burrell , Donnie McClurkin, a także biskup Carlot Pearson. Do tego jeszcze Judith McAllister – wokalistka gospel i działaczka chrześcijańska. I właśnie te osoby pokazują, że ten album to nie jest jakaś przebieranka, kolejna artystyczna odsłona muzyki kościelnej, a autentyczne brzmienie tego, co można usłyszeć w rzeczywistości. Coś jak film dokumentalny, albo mocno dokumentalizowany. A wykonania tych czworga wokalistów, bardzo emocjonalne i prawdziwe, to ozdoba albumu.

Tego albumu trzeba słuchać w całości, mimo że piosenki się różnią między sobą. Jest w nich jednak wspólny mianownik – radość z grania i śpiewania, radość ze wspólnego przebywania. Dobrą wizytówką są tutaj „Another Day”, albo „Uncloudy Day”, ale to jedynie przykłady, bo każdy utwór niesie w sobie duże pokłady emocjonalnego ładunku.

Trochę się zdziwiłem, że w amerykańskich media opinie o tym albumie są raczej średnie. Sądzę, że to, co dla muzycznego znawcy z USA, obcującego z muzyką gospel znacznie częściej, jest naturalne, dla nas ciągle stanowi zupełnie inną atrakcję. A przy tej okazji przypomniał mi się album z 1992 roku „A Soulful Celebration”. Tą artystyczną, nowoczesną wizją Mesjasza Haendla ciągle się zachwycam, przynajmniej raz w roku, bo to moja pozycja obowiązkowa w każde Święta Wielkanocne. Teraz będę miał następny album, który w tym czasie będzie mi towarzyszył.

9/10

Zostaw komentarz