Skip to content
14 gru / Wojtek

Cory Henry – „Operation Funk” [RECENZJA]

Cory Henry to artysta, którego obserwuję od jakiegoś czasu. Najpierw interesowało mnie,  dlaczego członek świetnego Snarky Puppy zdecydował się na karierę solową. Zwłaszcza, że zespół był w świetnej formie. Okazało się jednak, że tego zdolnego klawiszowca ciągnęło w inne rejony, zaczął prezentować autorski materiał,  w dodatku objawił się jako wokalista. Jego pierwsze próby były średnie, ale każdy następny album był coraz ciekawszy, a jego nazwisko kilkukrotnie pojawiało się w nominacjach Grammy, także jako producenta innych wykonawców. Jego najnowszy krążek „Operation Funk” także uhonorowano nominacją i to w tej nieco dziwnej, ale dla mnie bardzo interesującej kategorii „Progressive R&B”.

„Operation Funk” to jedynie 36 minut muzyki, więc zanim zaczniemy się trochę nudzić już się kończy. I już żałujemy, bo w tych 9 utworach jesteśmy w niezwykłym świecie. Może nie wszystkie utwory są tak atrakcyjne jak otwierający album „Something New”, ale w całości wszystko ma tu sens – jest energia i  radość grania, czyli wszystko to, co ma dla mnie pierwszorzędne znaczenie. I mimo, że materiał jest nowoczesny, to słychać wyraźne wpływy muzyków, którzy ukształtowali artystę, słychać także nawiązania do stylistyki Vulpack, kapeli, z którą Cory Henry tak chętnie współpracował.  Krążek zamyka świetny „Good Times”, jakby artysta chciał nam powiedzieć, że właśnie muzyka instrumentalna jest jego domeną. Tak też było w poprzednich albumach.

 

To niewątpliwie najlepszy album artysty. I może nie będzie go na listach przebojów, to filmiki z koncertów pokazują, że ma wielu fanów, i to takich, których kręci nieco „odjechana”, nieco ukryta za mainstreamem świeża, nowoczesna muzyka. I ja się do nich zapisuję.

10/10

Zostaw komentarz