„Culcha Vulcha” – Snarky Puppy [RECENZJA]
Gdybym nie wiedział, że to mój ulubiony zespół, to obstawiałbym na jakąś kapelę, lub raczej nawet projekt muzyczny, sprzed dobrych kilku lat. Byłbym nawet zły, że tak świetna muzyka mi umknęła. Tymczasem……nic mi nie umknęło, słucham płyty z 2016 roku. W dodatku jest to płyta zespołu, który dotychczas był dla mnie wizytówką śmiałej, nowoczesnej muzyki.
Słuchając na początku roku rewelacyjnej płyty „Family Dinner vol.2” aż podskakiwałem z radości, że już niebawem zespół wyda kolejny album. To nawet lekko szokujące, aby nagrać 2 płyty w odstępie 2 miesięcy. Moje podniecenie było więc tym bardziej duże. „Culcha Vulcha” jest pierwszym studyjnym albumem kapeli i pierwszym, który mnie trochę rozczarował. Może więc wynika z tego, że Snarky Pappy jest typowym zespołem koncertowym, może komfort nagrywania w studiu niszczy kreatywnośc i radość grania?
Zacząłem od narzekań, ale obiektywnie patrząc to nie jest płyta nieudama. Słychać tu maestrię i doświadczenie grania w zespole. Takiego materiału nie powstydziłaby się chyba żadna kapela. Jednak po Snarky Puppy spodziewam się już więcej. Czekałem na to, czym mnie wcześniej muzycy urzekli, czyli brawurę, ciekawą harmonię i radość grania. Tutaj jest to wszystko mocno powstrzymywane, lekko eklektyczne. Paradoksalnie, każdy kolejny utwór jest trochę lepszy od poprzedniego, w połowie robi się już interesująco, a kończy bardzo dobrze. Ostatni utwór „Jefe” jest już tym, do czego kapela mnie przyzwyczaiła wcześniej. Niestety płyta się kończy. Może więc jest to zapowiedź, że warto czekać na następne nagrania?
W ramach Post Scriptum wyjaśnienie zagadkowego tytułu albumu. Culcha Vulcha to po prostu fonetyczny zapis frazy „culture vulture”, czyli po prostu chodzi o sępa kulturowego, osobę, która przejmuje cechy, język lub modę z innych kręgów kulturowych lub grup społecznych.
Moja ocena: 7/10