Skip to content
2 lip / Wojtek

DonGURALesko – „Latające ryby” [RECENZJA]

NIe spodziewałem się, że będę słuchał tak dobrego albumu. Po ostatnim, wydanym kilka miesięcy temu "Miłość, szmaragd i krokodyl" ta płyta jest wręcz arcydziełem. I może o to chodziło artyście? Jednak raczej nie, bo na taką perfidię chyba nikogo nie stać. Łatwiej jest powiedzieć, że może w ten sposób ujawniła się artystyczna dwubiegunowość? Ale….w to zjawisko także nie wierzę. Powinniśmy więc się zastanowić, który DonGURALesko jest prawdziwy?

W polskim rapie najbardziej podobają mi się albumy koncepcyjne, w których artysta nie zjada własnego ogona, nie ściga się z konkurencją i zamiast opowiadać o melanżach na dzielni, skupia się na ciekawej opowieści. Tym razem DonGURALesko zaprasza nas w dziwny pół realny świat. Tu nie ma oczywistości, wszystko jest zagadkowe, niespodziewane, odjechane. To lubię. Tu wszystko trzyma się kupy, świat wymyślony miesza się z realnym, a opowiedzane jest to za pomocą sprawnego warsztatu i  inteligentnego języka. 

Te wszystkie obrazki latających ryb, albo patery śledzi i samego artysty w brzuchu wieloryba układają się w ciekawą całość. Mam tu jednak mały problem – DonGURALesko robi bardzo dużo odwołań do świata nauki i sztuki. I to dobrze, bardzo dobrze. Odnoszę jednak wrażenie, że to bardziej popisywanie się erudycją. Coś w rodzaju teledysku, w którym dzięki szybkiemu montażowi oglądamy setki różnych planów szukających konotacji i podtekstów. Jednak na taki zabieg, niezależnie jaka przyświecała mu idea, nie każdy może sobie pozwolić. 

NIe wiedzieć czemu do tej ciekawej opowieści DonGURALesko włączył kilka kompletnie przypadkowych utworów. Coś jakby odpryski z ostatniego, nieco prostackiego albumu. I na tym polega artyzm – umiejętność powiedzenia "nie", walczenie o swoją wizję to cechy tych najlepszych. Może artysta chciał zadowolić swoich starych fanów tęskniących za klimatami łobuzerskimi (straszny, łopatologiczny "Dziadu") może chodziło o proste refreny do śpiewania na koncertach ("Echo", "Nie ma takiej ceny", "Upadek"). I tu musi paść mój ulubiony cytat: "jak się jebać, to bez gaci". Prawda, że urocze?

Osobny temat to produkcja muzyczna. Tutaj jest różnie, ale nic dziwnego, skoro artysta zaprosił aż 6 producentów reprezentujących rożne szkoły. Najbardziej podoba mi się współpraca z White House. Ich podkłady do "Latająych ryb" i "Turonia" są ozdobą albumu. Zresztą muzyka do utworów związanych z myślą przewodnią albumu jest dużo lepsza. Jest demonicznie, nakreślone grubą kreską. Ale nie oszukujmy się, na takie podkłady może sobie pozwolić doświadczony artysta z wyobraźnią.

I to wszystko na temat "Latających ryb". Gdybym nie znał wcześniejszych dokonań artysty, to pewnie uznałbym tę płytę za bardzo dobrą. Jednak nie potrafię zawiesić jednego albumu w próżni, bo artysta z takim doświadczeniem zawsze będzie postrzegany w szerszym kontekście. I w tym właśnie kontekście album odnotowałem i doceniam, jednak z bardzo mieszanymi uczuciami. Szkoda. Wielka szkoda:-(

7/10

 

 

Zostaw komentarz