Harry Styles -udany debiut? [RECENZJA]
Pierwsza solowa płyta Harry’ego Styles’a stała się wydarzeniem jeszcze zanim ukazała się w całości. Już pierwszy singiel zainteresował słuchaczy, zachwycił także fachowców. Jednak pasowanie go na następcę Davida Boviego jest chyba nieco przesadzone.
Pierwszy singiel „Sign on the Times” pokazał, że może być interesująco. Jednak zasygnalizował również dwa problemy, które poźniej powtórzyły sie na płycie kilkukrotnie. Ta ciekawa piosenka została w warstwie intrumentalnej przedobrzona, bo wersja „na bogato” raczej nie współgra z samą piosenką. Z kolei wokalista nie do końca chyba przestawił się na śpiewanie w zaproponowanej przez siebie stylistyce – wszystko tu brzmi jakby ktoś zasugerował ją artyście, a ten odtwarza ją najlepiej jak potrafi. Niestety tutaj wkradło się trochę maniery, która towarzyszyła Styles’owi w boysbandzie. Jeszcze bardziej niechlujnie jest zaśpiewana „Sweet Creature”. A już za chwilę możemy posłuchać interesującej „Two Ghost”, piosenki stylizowanej na lata 80. Takich ciekawych piosenek, głównie za sprawą ich opracowania jest tu więcej, jak „From the Dining Table” i „Woman”. Te interesujące, dobrze wykonane, ale przede wszystkim koncepcyjnie dopieszczone utwory sąsiadują z piosenkami, których umieszczenie na płycie jest dla mnie niezrozumiałe („Only Angel”, „Kiwi”).
Harry Stales miał prawo zainteresować, chociażby z uwagi na swój życiorys. Artysta został popularny dzięki kilkuletniemu śpiewaniu w zespole One Direction. Ten boysband powstał w trakcie brytyjskiego X-Factor, w którym Styles, podobnie jak pozostali członkowie mającego za chwilę powstać zespołu, odpadł jako solista. A zespół był tworem przypadkowym, bo selekcji do niego dokonali jurorzy. Klucz był tutaj jeden – 5 młodych ładnych chłopców, którzy śpiewać potrafią nieźle, ale na pewno nie mają doświadzenia w śpiewaniu zespołowym. To jednak nie przeszkodziło, aby zespół odniósł wielki sukces, nagrywając płyty i odbywając wielkie światowe tournee. Wytwórnia Columbia Records, opiekująca się zespołem, podpisała ze Styles’em w 2016 roku kontrakt na 3 solowe albumy. Czyżbyśmy znowu mieli przykład świetnej roboty wytwórni?
Specjaliści zachwycają się, że płyta stylistycznie opiera się na historii muzyki ostatnich 50 lat. I rzeczywiscie słychać tutaj wiele nawiązań brzmieniowych do znanych wykonawców, ale czy to jest atut? Odniosłem wrażenie, jakby producenci sami między sobą prześcigali się w nowych pomysłach stylizacji na konkretnego artystę, nie przejmując się tym co powinno być najważniejsze. I w ten sposób muzyka i postać Harry’ego Styles’a zeszła na drugi plan.
Cały czas zastanawiam się na czym polega sukces tej płyty. I wytłumaczenia znajduję dwa. Pierwsze to ciekawość, bo osoba, która wcześniej była członkiem bardzo znanego zespołu, nagle decydująca się na samodzielny byt artystyczny, to już wystarczający impuls do przyjrzenia się albumowi. A ten zdecydowanie nie rozczarowuje, daje więc nadzieję, że hisotria muzyki pozyskała kolejnego artystę, który zaczynał karierę w boysbandzie. Druga przyczyna, mocno wmacniająca tę pierwszą to sam materiał. Nie mam wątpliwości, że tutaj największą pracę wykonali producenci: Jeff Bhasker, Alex Salibian, Tyler Jonson i Kid Harpoon. Ci panowie to uznani producenci, ale także twórcy i wykonawcy piosenek. I pewnie dlatego materiał jest tak różnorodny, ale też nie można wykluczyć, że mieli bardzo duży wpływ nie tylko na ostateczne brzmienie, ale też na same kompozycje. Dlatego mam wątpliwości czy sukces płyty to zasługa Styles’a, tóry swoim nazwiskiem ją firmuje. Sądzę, że dopiero kolejne płyty artysty dadzą nam odpowiedź na to pytanie. Z drugiej jednak strony jestem przekonany, że sukces każdego artysty, to nie zawsze tylko to, co sam ma do powiedzenia, ale także sztuka dobierania sobie współpracowników i umiejętność inspirowania ich. I z takim założeniem nie pozostaje mi nic innego jak podziwiać Styles’a, mimo że płyta nie do końca mnie przekonała.
7/10