Pezet – „Muzyka Komercyjna” [RECENZJA]
Sięgając po ten krążek można było pomyśleć, że jest w tym jakaś logika – po tych wszystkich albumach z muzyką w tytule, po klasycznej, poważnej, rozrywkowej, emocjonalnej i ostatnio współczesnej, przyszedł czas na muzykę komercyjną. I co? I nic. Świat się nie zatrzymał, a polska scena żyje tak jak żyła.
Zaczyna się od ważnego wyznania w „Hollywood Smile”: „mam 40 lat, ale mam 17”. Tak, ja też wielokrotnie miałem wrażenie, jakbym słuchał początkującego małolata, więc tutaj szczerość artysty rozbrajająca. Bo np. w „Mewie”, gdybyśmy nie wiedzieli, że to Pezet, to można by pomyśleć, że słuchamy jakiegoś dobrze zapowiadającego się młodzieńca. Ale nie. Czterdziestolatkowi, zwłaszcza tak doświadczonemu, nie bardzo uchodzi robić takie zwyczajne, zaledwie poprawne rzeczy.
Na tej płycie mocno udzielają się goście. O nich, o ich udziale w projekcie Pezeta można by pisać długo, ale oszczędzę kopania leżącego i skupię się jedynie na kilku. Po pierwsze Sokół – duże rozczarowanie. Po tym gościu można się było spodziewać czegoś dużo więcej, tymczasem „Tyrmand i Hłasko” z jego udziałem brzmi nonszalancko, żeby nie powiedzieć obrazoburczo. Chociaż nie, bo to określenie zarezerwowałem dla utworu „Jan Paweł” – tak, chodzi o tego Jana Pawła z Watykanu. Kompletnie nie rozumiem, po co ta cała prowokacja, bo efekt żaden, a wykorzystywanie ważnej osoby do byle czego jest nieporozumieniem. Wracając jednak do gości – w „Daddy Issues” znakomity jest VAE VISTIC. Do momentu jego pojawienia się było nudnawo i nieszczególnie, a tu nagle strzał. Tak, to jest facet, którego karierę warto śledzić – właśnie odkryłem, że niedawno wydał debiutancki album, więc zaraz się na niego rzucam. „Miłość na sprzedaż” z Gibsem też daje radę. Jednak ozdobą albumu jest zamykający go „Time For Us”. Wiedziałem, że Mary Komasa jest interesującą artystką, ale tutaj zaskakuje swoim wokalem. Dokłada się Hatti Vatti ze swoją świetną muzyką. Robi się światowo. Choćby dla tego jednego utworu warto było posłuchać „Muzyki komercyjnej”.
I jeszcze jedno. Zawsze przed pisaniem recenzji pozwalam sobie na sprawdzenie, co myślą inni. I przyzwyczaiłem się, że wielokrotnie moje opinie nieco lub nawet mocno różnią się. Często zadaję sobie pytanie, czy słuchaliśmy tego samego albumu? Teraz też jestem zdumiony, bo w większości recenzji jest rozbieranie albumu na drobne elementy, skupianie się na tekstach. I…..nie ma ani słowa o Komasie. Owszem, zgadzam się, że to nie jest klasyczny rap, ale jakie to ma znaczenie? Tak jakby specjaliści od tego gatunku starali się nie zauważać niczego innego. Dziwne, prawda?
6/10