Skip to content
26 lip / Wojtek

Sorry Boys, „Moje serce w Warszawie” – coś tu nie zagrało. [RECENZJA]

Przełom lipca i sierpnia to u mnie od lat rezerwacja na słuchanie albumu wydanego przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Pomysł żyje już 18 lat, a przy tej okazji powstało kilkanaście interesujących albumów, w tym te wręcz wybitne, jak choćby: Smolika z Miuoshem i Natalią Grosiak, Agi Zaryan i Michała Urbaniaka. W ubiegłym roku coś zaczęło pękać, bo pomysł zaproszenia Kwiatu Jabłoni to najgorsze, co w tym projekcie mogło się wydarzyć. Kiedy miesiąc temu ogłoszono, że tym razem wybrano zespół Sorry Boys, spodziewałem się, że będzie jeszcze gorzej. Tak, bałem się tej płyty.

Album osadzony jest na historii dziadka Jana Kluczewskiego, członka Sorry Boys. I ten autentyzm jest tutaj wzruszający, zwłaszcza kiedy babcia artysty krótko opowiada o tamtych czasach. A potem „Jan”, czyli list dziadka zaśpiewany przez wokalistkę zespołu. Sam pomysł skomponowania muzyki do napisanych podczas powstania kilku zdań do żony jest śmiały. To najbardziej wzruszający moment albumu, ale jego największą ozdobą jest utwór tytułowy. Może muzycznie jest nieco zbyt wtórny, jednak bardzo dobrze otwiera ten koncepcyjny materiał. Przy pierwszym kontakcie z piosenką mamy wrażenie, że to tekst z tamtych czasów, ale kiedy dowiadujemy się, że napisała go specjalnie na płytę wokalistka Sorry Boys, to coś nagle ucieka. Bo jak dzisiaj można odebrać frazę: „Możesz zabrać mnie wszędzie / Możesz mnie wszędzie mieć /Możesz mnie zabrać do Rzymu / Sama jadę na Krym”. Rozumiem, że licentia poetica itd., ale teraz, szczególnie dla Polaków, geografia Ukrainy jest szczególnie bliska.

Dobrze wykorzystano gości, zwłaszcza Natalię Szroeder i Dawida Tyszkowskiego, który pięknie wpisał się w “Miasto Warszawa” z tekstem Pablo Nerudy. I kiedy tak wszystko mi się podoba, to skąd ta nie za wysoka ocean końcowa? No właśnie, bo tu na scenę wchodzi, cała na biało, Bela Komoszyńska, wokalistka zespołu. Szczerze mówiąc, to właśnie jej się obawiałem. Nie wyobrażałem sobie, jak ta bardzo manieryczna wokalistka będzie mogła nagle zmienić maskę, albo zdjąć tę swoją codzienną, estradową. Momentami się to udaje, ale w całości jej głos jest zbyt drażniący, a dobrze śpiewający goście jeszcze bardziej uwypuklają  ogromną różnicę klasy wokalnej. Na szczęście koncepcja albumu broni się na tyle mocno, że niektóre mankamenty można przełknąć. Niestety, na finał zespół zaserwował nam “Sen o Warszawie”, kultową piosenkę Czesława Niemena. Możemy poczuć się jak na weselu, jest kiczowato  i banalnie. Szkoda, że tak to się skończyło.

6/10

Zostaw komentarz