Wojtek Mazolewski – „Chaos pełen nadziei” [RECENZJA]
Wszystkie plebiscyty muzyczne pokazują, że dzielenie muzyki na gatunki stylistyczne nie ma większego sensu. Dzisiaj jest tyle przykładów przenikania się i wzajemnego inspirowania, że próba klasyfikowania jest potrzebna chyba tylko do włożenia do odpowiedniej kategorii w wyścigach. Płyta Wojta Mazolewskiego, przez niektórych nazwana popową, jest właśnie takim „dziwolągiem”, którego definiować gatunkowo nie wolno. Po prostu trzeba skupić się na świetnej muzyce.
Okazuje się, że muzyk dotychczas świetnie poruszający się w muzyce instrumentalnej, potrafi nagrać interesujący materiał z piosenkami. To wszak tendencja światowa z długą listą wybitnych muzyków, którzy do swoich projektów zapraszają wokalistów. Mazolewski z tą częścią poradził sobie znakomicie – wybrani przez niego śpiewający świetnie wpasowali się w zaproponowaną stylistykę, ale także w dużej mierze pozostali sobą. Promujący singiel „Organizmy żywe” z wciąż młodą Justyną Święs zdobył listy przebojów, oczywiście tylko tych nieco ambitniejszych audycji. Znakomicie poradzili sobie Piotr Zioła, Misia Furtak i Wojciech Waglewski. Największą niespodzianką jest dla mnie piosenka w wykonaniu Johna Portera, bo nigdy nie zauważyłem, że jest tak sprawnym technicznie wokalistą. Podoba mi się także ciekawy eksperyment – nowa aranżacja z tym samym, lekko manierycznym wokalem Janusza Panasewicza w piosence „Vademecum skauta”. I o to właśnie chodzi w nowym odczytaniu piosenek. Brawo.
Ozdobą płyty jest dla mnie piosenka „Angel Of The Morning/Bangkok” śpiewana przez Natalię Przybysz. Tak świetnie wykonanej polskiej piosenki nie słyszałem dawno.
I właściwie na tym można skończyć moje miłe wrażenia, jednak zostaje jeden drobiazg, który mocno te wrażenia zepsuł. Nie mogę zrozumieć, jak wśród solidnych, wyraźnych i mocno określonych śpiewających artystów mogła się znaleźć piosenka w wykonaniu Ani Rusowicz. Ta wokalistka, dotychczas kojarząca mi się z wokalnym badziewiem, tutaj potwierdza swoją przynależność do ligi niższej. A żeby jeszcze tego nie było mało, to ktoś wymyślił, że wokalistka zaśpiewa po angielsku. Ten żenujący wykon może bym jakoś przeżył, gdyby nie towarzystwo świetnych muzyków i wokalistów biorących udział w nagraniu płyty. Na tym tle występ Rusowicz jest dla mnie nieporozumieniem.
Wracając jednak do pozytywów, bo to w końcu bardzo udana płyta. To co zwraca także uwagę, to świetna strona instrumentalna. Mazolewski zadbał o to, aby wszystkie piosenki brzmiały godnie. I wcale nie ma tu specjalnego przeładowania, bo muzycy dbają o to, aby za każdym razem środki były dostosowywane do zaplanowanego efektu, a nie odwrotnie, co jest częstą bolączką naszych artystów. Znakiem charakterystycznym wielu aranżacji jest tu ciekawy pomył oparcia akompaniamentu na krótkich motywach melodyczno-rytmicznych. Ten ostinatowy charakter jest dla mnie właśnie znakiem rozpoznawczym aranżacji zaproponowanych przez Mazolewskiego.
7/10
Mój ulubiony artysta 😀