Z. Wodecki – „A Space Odyssey” [RECENZJA]
Jeszcze 2 lata temu wydawać się mogło, że Zbigniew Wodecki czasy świetności ma już za sobą. Co prawda wcześniej przyzwyczaił nas do nietypowego przypominania o sobie od czasu do czasu: a to „Pszczółką Mają”, a to biesiadną piosenką „Chałupy welcome to”. Jednak ubiegłoroczna płyta artysty zaskoczyła chyba wszystkich.
Ten krążek można potraktować jak wiele podobnych produkcji, w których artyści sprzed lat przypominają o sobie tym samym repertuarem, często mocno uwspółcześnionym. To miłe, że Zbigniew Wodecki nie zapadł się w nicość i nawiązał współpracę z młodymi zdolnymi, którzy mieli jego piosenki odświeżyć. Efekt wyszedł raczej mizerny, dlatego histeria w postaci kilku nominacji do Fryderyków (ostatecznie 2 statuetki) był dla mnie kompletnie niezrozumiała. Zresztą ta impreza często polega na przyczepieniu się do jednego wykonawcy i obsypywaniu go wszystkim co możliwe – tak było z zasłużonym uhonorowaniem kilkoma Fryderykami Dawida Podsiadło, ale podobnie było z nic nie znaczącą dla mnie wokalistką Anią Rusowicz. Zresztą o niej świat już zapomniał.
Na „A Space Odyssey” ratuje się jedynie sam Wodecki i jego kompozycje. O reszcie wolałbym jak najszybciej zapomnieć. Ale po kolei – dlaczego płyta jest takim złem? Największym dla mnie zaskoczeniem jest repertuar, bo spodziewałem się, że nawet jeśli stawia się głównie na piosenki sprzed lat, to trzeba dodać kilka nowych, aby zasygnalizować, że nie jesteśmy w muzeum. Niestety, to się nie wydarzyło. Pomyślałem więc, ok. może postawiono na współczesne brzmienie? Tutaj także rozczarowanie – orkiestra,która teoretycznie miała uatrakcyjnić cały materiał, po prostu nie dała rady. Musimy pamiętać, że Wodecki najwięcej śpiewał w czasach wielkich festiwali, więc jego wiele piosenek kojarzy się z dużą orkiestrą. W dodatku artysta sam mocno angażował się w brzmienie całego zespołu wykonawczego, a fektem były nowoczesne aranżacje, z charakterystycznym brzmieniem sekcji dętych. Na płycie powielono jedynie stylistykę brzmieniową sprzed 40 lat, a nowe elementy aranżacyjne są tak mało oryginalne, że żałuję, że Wodecki nie poprosił kogoś innego, bo te piosenki na pewno można opracować atrakcyjniej. Jeszcze gorzej radzą sobie głosy towarzyszące. Tutaj porównanie z zespołami wokalnymi, które towarzyszyły Wodeckiemu wcześniej wypada niezwykle blado. Wszystkie chórki są zaśpiewane w stylistyce z poprzedniej epoki, jednak dużo, dużo gorzej. Dzisiaj się tak nie śpiewa!
I na koniec nagranie – czułem się jak w środku studni. Ten rodzaj akustyki znany mi jest z koncertów sprzed lat, dziś zdarza się rzadko. Ale jeśli akustycy nie są w stanie nagłośnić konertu z przyczyn obiektywnych, bo takie czasami się zdarzają, to nikt przy zdrowych zmysłach nie decyduje się na robienie z tego płyty. Wydaje mi się, że ktoś poleciał bardzo hurra-optymistycznie i……okazało się, że w tym szaleństwie jest metoda – płyta świetnie się sprzedaje, a Zbigniew Wodecki zapraszany jest na najbardziej trendy koncerty plenerowe. 🙄
Moja ocena: 2/10