Julia Pietrucha – „Postcards from the seaside” [RECENZJA]
Jej debiutancka płyta mogła być jedynie jednorazowym "wybrykiem". Na takie pozwalają sobie ludzie wielu talentów szukający swojej drogi. Swoim drugim albumem Julia Pietrucha potwierdza, że na scenie muzycznej nie jest przypadkowo. To, co 2 lata temu delikatnie majaczyło na horyzoncie, teraz widoczne jest wyraźnie – mamy w Polsce bardzo zdolną wokalistkę.
"Postcards form the seaside", to, jak mówi sama artystka, 12 piosenek w postaci pocztówek wysyłanych z podróży. A te podróże są bardzo interesujące. Raz jest tajemniczo i dtramatycznie, innym razem nostaligcznie, a za chwilę zawadiacko i dowcipnie. Swój wizerunek dziewczyny z ukulele, tak mocno zarysowany na pierwszym albumie, teraz wokalistka zamienia na artystkę nie uzależniającą się od instrumentu. Zróżnicowane instrumentarium, ciekawe aranżacje, wplatanie głosów towarzyszących tworzą bogactwo muzyczne.
Pietrucha jako autorka ponownie pokazuje klasę. Tym razem jeszcze większą – właściwie każda piosenka jest tu ciekawa muzycznie i tekstowo. Mnie najbardziej zainteresowała "Wasted", ale pozostałe niewiele odbiegają. Dotychczas wokalistka śpewała wyłącznie po angielsku, tym razem także. Jednak na tym albumie znalazły się 3 piosenki zaśpiewane w języku polskim. Cały materiał jest autorski, ale artystka nie ukrywa, że w tych polskojęzycznych tekstach pomagał jej Dawid Podsiadło. I chyba było warto. Ujmuje mnie np. piękna ballada "Niebieski", ale atrakcyjna jest także radosna "Nie potrzebujemy nic". I ta różnorodność: mieszanie stylistyki, 2 języki i zmiany nastrojów jak najbardziej wpisuje się w koncepcję płyty ze śpiewanymi pocztówkami.
Pietrucha śpiewa w sposób niezwykle naturalny, bez zadęcia, mizdrzenia się i puszczania oczka do słuchaczy. Nie ma tu wydumanej interpretacji, ani epatowania głosem. Dziewczyna śpiewa naturalnie, tak po prostu, bez makijażu i udziwnień.
Współpracujący z Julią muzycy świetnie z nią tworzą wspanialy efekt brzmieniowy. Każda piosenka ma inną koncepcję podporządkowaną tematyce piosenki, do tego są dobierane odpowiednie instrumenty i efekty dźwiękowe. Trochę dziwię się, że pozwolono sobie na chwilowy brak precyzji, co drażni zwłaszcza w pierwszym utowrze, który rozpoczyna się nieczysto zagraną partią kontrabasu. Początkowo myślałem, ze to nagranie koncertowe, ale nawet w takim przypadku brak precycji intonacyjnej jest zaskakujący. Może taka była koncepja wykonawcza i ja jej nie zrozumiałem? Jeśli tak, to chyba źle się stało, że ta piosenka otwiera płytę.
"Postcards from the seaside" to bardzo udana płyta – wszytkie piosenki są wyraziste, słucha się ich z dużą przyjemnością. I tutaj jak zwykle Julia opiera się mainstreamowi – nie nagrała żadnego teledysku, nie sprzedaje płyty przez wielkie sieci dystrybucyjne. To ma oczywiście konsekwencje, że wielkie wytwórnie płytowe będą blokowały popularyzację albumu. Dla mnie to co robi ta zdolna, przebojowa artystka jest bardzo imponujące. Trzymam za nią mocno kciuki:-)
8/10