Już wcześniej widzieliśmy, że konkretny występ nie ma większego znaczenia, wczoraj było podobnie, jakby jurorzy już wcześniej podjęli decyzję. Kilka występów było niezłych, kilka niekoniecznie, a najlepsza dla mnie była Ada Ropela, która świetnie wykonała bardzo trudną „Supermenkę”. To było jej najlepsze wykonanie w programie, i ono właśnie było jej ostatnim.
No właśnie, to że wokalistka znakomicie poradziła sobie z wymagającym utworem nie miało znaczenia, bo znalezienie się w silnie obsadzonej drużynie Kuby Badacha jak gdyby z założenia postawiło ją na przegranej pozycji – w tej grupie jest dwoje wykonawców, których obstawiałem na zwycięzców programu. Tak, obstawiałem, bo eksperymenty repertuarowe nie pozwalają pokazać wszystkich możliwości wykonawców, zwłaszcza Macieja Rumińskiego. Szkoda byłoby, gdyby ten zdolny, wrażliwy wokalista odpadł tylko dlatego, że, z uwagi choćby na swój wiek, nie czuje się dobrze w każdej piosence. Tutaj na pewno lepiej radzi sobie Ania Iwanek, słychać większe doświadczenie życiowe, słychać też, że wokalistka prześpiewała już wiele piosenek.
I kiedy tych dwoje wykonawców z ekipy Kuby Badacha będzie walczyło między sobą, za ich plecami wyrasta poważna konkurencja. Na pewno zaskoczyć nas jeszcze może Mikołaj Przybylski, liczę też na jednego z moich faworytów, czyli Kacpra Andrzejewskiego. Wczoraj też zaimponowała mi Izabela Płóciennik – co prawda to nie jest moja bajka, bo nigdy nie przepadałem za przesadnym epatowaniem na scenie, ale nie można tej wokalistce odmówić talentu i fantastycznych umiejętności. I pewnie za tydzień będzie jeszcze bardziej zaskakująco, bo oprócz moich faworytów zostały jeszcze osoby, zwłaszcza dwie panie, które chyba będą faworyzowane przez swoich trenerów. Witamy w SZOŁBIZNESIE.
W przypadku tego artysty chciałoby się powiedzieć: „nic dwa razy się nie zdarza”, bo ani żaden wcześniejszy, ani późniejszy album nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak „Zachód”, a właśnie od tego krążka zacząłem moją znajomość z nim. „Wszystko w swoim czasie” już tak mnie nie zachwyca, ale na pewno nie można odmówić muzykowi artystycznej tożsamości, bo nie da się go pomylić z nikim innym, a to, w czasach, kiedy jedna pani brzmi jak pięć innych, a większość raperów rozpoznać można jedynie po wyglądzie, jest wystarczające, aby sięgać po kolejne jego krążki.
Widać tu pewną prawidłowość: najpierw wydanie albumu swojej siostry, a po kilku miesiącach krążek solowy. Tak było 3 lata temu, kiedy artysta debiutował jako wykonawca własnego repertuaru, wcześniej był już jednak świetnie znany jako kompozytor i producent dwóch albumów Billie Eilish. Tak jest też w tym roku – w maju ukazał się najnowszy album zdolnej siostry, który również Finneas produkował, więc po nagraniu materiału dla niej, mając trochę więcej czasu, artysta mógł skupić się na własnym materiale. I to pewnie nie przypadek, bo pozycja, jaką zbudował sobie będąc producentem jednej z ciekawszych postaci sceny muzycznej, niewątpliwie powoduje, że nim, jako wykonawcą też się zainteresujemy.
Wchodzimy w decydujący etap programu, więc i poziom powinien być najlepszy. Co prawda źle nie było, ale w momencie, kiedy zostało zaledwie 16 najlepszych uczestników, można by się spodziewać czegoś więcej. Wczoraj było podobnie do poprzednich odcinków, znowu najciekawsi byli podopieczni Kuby Badacha – ich występy były tak dobre, że mogliśmy odnieść wrażenie, że to finał programu. Szkoda, że przed walką o ostateczne zwycięstwo pomiędzy najlepszymi przedstawicielami z każdej grupy, o miejsce w tym koncercie będą musieli powalczyć wykonawcy z zespołu Badacha, bo na tę chwilę Maciej Rumiński i Ania Iwanek to najciekawsze osoby w całej stawce.
Muszę powtórzyć – okazuje się, że fenomen albumu „Odrodzenie” był jednorazowym strzałem, bo żadna wcześniejsza ani późniejsza płyta nawet nie zbliżyła się poziomem. Można nawet odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z artystą o dwóch kompletnie innych osobowościach. Najnowszy krążek artysty jest najlepszym potwierdzeniem – znowu jest banalnie i nijako.
Pomysłem Tymka na kolejne albumy jest zapraszanie za każdym razem innego producenta. Tym razem padło na Distroke, czyli Macieja Piworowicza, który jest autorem całej ścieżki dźwiękowej. Można odnieść wrażenie, że muzyka i teksty żyją tutaj niezależnie, jakby jedno nie zauważyło obecności drugiego. Podkłady najczęściej są schematyczne i bardzo powtarzalne, jakbyśmy słuchali ciągle tych samych utworów. Na tym banalnym tle teksty, czasami nawet nieco poważne, brzmią groteskowo, bo nie da się opowiedzieć o rzeczach ważnych z klubową, bardzo taneczną muzyką.
Ten album jest jak niegroźna choroba – szybko się ją przechodzi i jeszcze szybciej o niej zapomina.
5/10